Jedną z najbardziej przykrych dla mnie spraw związanych z tą chorobą
jest poczucie przebywania obok, poza swoim ciałem. Są dni że spoglądam w
lustro i mam ochotę krzyczeć sama do siebie, że to nie ja. To nie moje
ciało, to nie moje mięśnie, to nie moje sztywne stawy. I głowa też nie
moja. To nie ja z tym całym swoim "nicmisięniechceniem", to nie ja z
poczuciem że zaraz twarzą będę zamiatać podłogę, to nie ja z poczuciem
że zaraz padnę na podłogę, że nie zrobię kroku, nie zmuszę wszystkich
swoich sił w mięśniach by podniosły rękę, że rano nie zmuszę się by
otworzyć oczy i by odkryć kołdrę. Że to nie ja, z tym swoim przejmującym
(dosłownie czasem aż mi samej siebie żal), smutkiem, takim do granic
rozpaczy mimo największego szczęścia jakie mnie w życiu spotyka. Bo
jeszcze miesiąc czasu temu byłam na szczycie szczęścia, ślub,
przeprowadzka, szykowanie córki do gimnazjum, nowe meble, urządzenia do
domu, nowe stosy książek czyli to co kocham najbardziej, i rozkwit
miłości na nowo po długich latach narzeczeństwa. Mogłam góry przenosić,
całe dnie pakowałam, przewoziłam, rozpakowywałam, skok adrenaliny. I
nawet nie wiadomo kiedy, nie wiadomo dlaczego wszystko z dnia na dzień
się skończyło. Spadek formy, po prostu wstałam pewnego dnia,
rozdrażniona, makabrycznie zmęczona, zestresowana, zalękniona, do głębi
samotna. Znów w otchłani. Z poczuciem że kolejny raz zgubiłam siebie, z
neimym krzykiem na ustach że to nie ja, że ktoś podczas snu mnie
zamienił.
Najgorsze jest to, że w tym amoku
postanowiłam jeszcze odstawić antydepresant. Pojechałam po bandzie, z
marnym skutkiem dla samej siebie. Z nadzieją że dam radę i przynajmniej
to zrobię dla siebie że będę szczęśliwa bez leków, z nadzieją że pomoże
mi w tym mój mąż. Który tak na marginesie chyba też czasami nie ma sił
do mojego podwójnego świata, do mnie tej, której sama nieakceptuje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz